Skoro dzisiaj Walentynki, postanowiłam przygotować nieco dłuższy materiał. Tym razem – o serwisach randkowych. Ale nie chciałabym się skupiać na badaniach tychże, a raczej pokazać Wam, jaką ewolucję przeszły w ciągu niespełna dwudziestu lat polskiego internetu. Będzie to historia zbudowana głównie na bazie własnych doświadczeń – lubię sprawdzać różne rozwiązania i to, czy do czegokolwiek mogą mi się przydać.
Dla niektórych z Was internetowe znajomości mogły się zacząć jeszcze z nastaniem ery IRC, czyli w latach 90. Sama go przegapiłam – internetem w celach towarzyskich zaczęłam się posługiwać kilka lat później, na studiach. Sieć wtedy raczkowała, ale już powstawały pierwsze serwisy randkowe. Do tej pory z sentymentem wspominam taki serwis jak przyjaciele.bicomp.pl (czy ktoś z Was go pamięta?). Załączam zrzuty, które udało mi się znaleźć w webarchive. Wówczas osiągnięciem myśli technicznej była tabelka w której za pomocą prostego formularza umieszczało się nick, wiek, miejsce zamieszkania i opis oraz formularz do wysłania wiadomości. Grupa internautów bardzo elitarna – głównie studenci i pracujące wykształciuchy z największych miast. Kobiet w sieci było mało, dlatego pewnie każda, która umieściła tam swoje ogłoszenie, mogła liczyć na kilkanaście maili od zainteresowanych. Bardzo łatwo i bez jakiegoś specjalnego wysiłku można było spotkać ciekawych ludzi. Dzięki Przyjaciołom poznałam jednego z moich chłopaków, kumpla, z którym do tej pory mam kontakt, oraz kilku kolegów, z którymi znajomości nigdy nie przeniosły się na poziom realny. Pisaliśmy do siebie przez dość długi czas o literaturze, życiu, filmach czy wymienialiśmy się zdjęciami z wyjazdów.
Na początku tego wieku modne były czaty. Wynajmowałam kiedyś pokój u kobiety, która swoje życie towarzyskie prowadziła głównie na czatach jednego z dużych serwisów internetowych. Czasem czatowicze spotykali się też na żywo, organizując wspólne wyjścia na piwo. Niektórzy spotykali się też indywidualnie. Obserwowałam, jak kobieta coraz więcej czasu poświęca wirtualnym przyjaciołom a równocześnie wycofuje się z kontaktów realnych. “Wyłączała” je, gdy tylko ktoś nie zgadzał się z jej poglądami – podobnie, jak wyłącza się okienko czatu. Do tego jej miesięczne rachunki za telefon (czatowanie, ale też wielogodzinne rozmowy z ludźmi z czata) coraz bardziej rosły. Zdarzało się, że płaciła kwotę równowartości jednej mojej ówczesnej pensji. Nie wyglądało to dobrze.
Potem Przyjaciele jakoś zniknęli, a w ich miejsce pojawiły się dużo bardziej skomplikowane platformy, ze zdjęciami, systemami wiadomości i “zaczepek”. Niektóre przeznaczone dla wszystkich internautów, inne profilowane – za pomocą wymyślnych testów osobowości czy przez nadanie im określonego charakteru (np. serwis dla katolitków). Koleżanki się jeszcze tym bawiły. Jedna szczególnie mocno wciągnęła się w Badoo, bo w ten sposób mogła poznawać obcokrajowców. Za namową koleżanek założyłam sobie konto na Sympatii, a poznawszy Maćka Kopera, zainteresowałam się Przeznaczonymi. Okazało się jednak, że korzystanie z tych serwisów wymaga dużo większej aktywności w wychodzeniu do innych. Posiadanie samego profilu nie gwarantowało, że otrzyma się jakąkolwiek wiadomość. Nie chciałam na to przeznaczać aż tyle czasu.
Mamy lata 10. i nastała era aplikacji mobilnych. Byłam ciekawa, co to jest ten Tinder, skoro czasem napomykali o nim znajomi, ale po artykule w “Polityce”, “Sparowani na Krzesiwie” stwierdziłam, że to nie dla mnie. Do zainteresowania się aplikacją skłonił mnie z jeden z prelegentów na InternetBeta – skoro “branżunia” tym się emocjonuje, może rzeczywiście coś w tym jest? Aplikacja jest bardzo prosta – ustawiamy płeć i wiek interesujących nas osób oraz maksymalną odległość w jakiej ta osoba musi się od nas znajdować (np. wszyscy w promieniu 18 kilometrów). A potem przeglądamy fotki i klikamy – “lubię” albo “nie lubię”. Jeśli dwie osoby polubią się wzajemnie, Tinder informuje o dopasowaniu. Ale nic z tego nie wynika – choć do tej pory w ciągu dwóch miesięcy, miałam dwa dopasowania, nikt się do mnie nie odezwał. Zapewne za jakiś czas usunę aplikację z telefonu. Mam też dwie obserwacje co do polskich mężczyzn. Wielu wstawia sobie zdjęcia w ciemnych okularach, większość przybiera posępne miny – obie rzeczy zdecydowanie nie zachęcają do kontaktu.
Możliwe, że w moim przypadku usługi randkowe nie działają, bo nie jestem już w ich głównym targecie. Gemius co roku robi cykliczne badanie dotyczące serwisów randkowych w oparciu o dane z Megapanelu PBI/Gemius. Z ubiegłorocznej edycji wynika, że usługami randkowymi bawi się głównie młodzież szkół średnich i studencka.

Żródło: Gemius, dane z Megapanelu PBI/Gemius, 2014
Trzy najpopularniejsze obecnie serwisy to Sympatia.onet.pl, Singlessalad.com i Edarling.pl. W listopadzie 2014 Sympatię odwiedziło 1,06 mln internautów (6 proc.), Singlessalad.com – 0,79 mln użytkowników sieci (4,5 proc.), a Edarling.pl, który odwiedziło 0,69 mln użytkowników sieci (3,9 proc.). Bardzo ciekawa jestem, jak będzie wyglądała przyszłość tego segmentu. Czy tradycyjne serwisy randkowe ustąpią kiedyś miejsca takim usługom, jak Tinder? Co będzie potem?
Korzystanie z serwisów randkowych, choć bardzo ograniczone, dało mi jednak możliwość dokonania kilku obserwacji:
- internet stwarza ogromną iluzję bliskości – to jest bardzo złudne, że osoba, którą poznaliśmy w sieci wydaje się być naszą pokrewną duszą; trzeba się zaprzyjaźnić offline;
- znajomość trzeba szybko urealnić – do dziś pamiętam rozczarowaną minę mojej przyjaciółki, która spotkała na żywo swojego internetowego korespondenta, w którym prawie już się zakochała na podstawie maili;
- trzeba bardzo uważać na osoby, które nie chcą urealnić znajomości – są wśród nich takie, z którymi możemy sympatycznie i niezobowiązująco pogadać, ale też takie, które bawią się tym, że ktoś angażuje się w rozmowy i potrafią nim manipulować, chyba tylko dla przyjemności posiadania władzy albo podreperowania niskiego poczucia własnej wartości;
- warto być ostrożnym – rozwijać znajomość już offline, ale powoli i ostrożnie, nie zaś od razu skakać na głęboką wodę, jak moja koleżanka, która na pierwsze spotkanie chciała zaprosić internetowego znajomego ze Stanów do swojego mieszkania;
- internet może uzależnić – jeśli wycofujemy się z realnego życia a życie towarzyskie prowadzimy głównie przez komputer, jest to jedna z pierwszych i niepokojących oznak, że coś jest nie tak.
Tego wszystkiego doczytałam się też później w literaturze – o tych zjawiskach z naukowego punktu widzenia napisała Patricia Wallace w “Psychologii internetu”. Zachowania czatowiczów bardzo przekonująco opisali autorzy książki “Zaczatowani”, Krystyna Pytlakowska i Jerzy Gomuła. Wszystkim z Was, którzy interesują się randkowaniem z zawodowych lub prywatnych powodów, namawiam gorąco do lektury tej drugiej książki – jest lekko i dobrze napisana i zawiera masę przykładów zachowań, niekiedy przerażających, niekiedy zabawnych. Być może też powstała już lub powstaje analiza internetowego randkowania na przestrzeni lat – myślę, że obserwacje z mojego tekstu można by było przełożyć na duży projekt badawczy.
A jakie są Wasze doświadczenia z internetowym randkowaniem? Poznawaliście kiedykolwiek kogoś przez internet? Jak skończyły się te znajomości?