Dziwię się jeszcze, że nikt o tej książce słowa nie napisał, bo powinna wywołać w branży kontrowersje nie mniejsze niż pamiętny felieton Eryka Mistewicza o ROI. Jak sam tytuł wskazuje, to nie jest książka o tym, jak social media wspaniale sprzedają i pomagają rozkręcać biznes. Wręcz przeciwnie.
B. J. Mendelson postawił sobie za cel zdemaskowanie mitów, kreowanych przez apologetów mediów społecznościowych. Tych, którzy pierwsi szybko się ich nauczyli i zaczęli co do tego przekonywać innych (może nawet zbyt szybko), publikując pełne entuzjazmu filmiki, książki, pisząc blogi. Przekonują innych do mediów społecznościowych, bo na tym zarabiają. Ale zdaniem autora media społecznościowe nie są uniwersalnym lekiem na kiepską sprzedaż produktu czy też cudownym narzędziem dla małych firm. Małym firmom one raczej nie pomogą i autor mówi to wprost: na prowadzenie komunikacji w mediach społecznościowych tak, jak ona powinna być prowadzona, stać tylko największe korporacje, mające budżety na ciekawe treści i ludzi, którzy się tylko tym zajmują. Ale nawet największe korporacje nie chwalą się specjalnie swoimi wynikami sprzedaży. Bo może media społecznościowe wcale tak dobrze nie sprzedają, śmie powątpiewać autor. Nawet świetnie sprzedający się celebryci w rodzaju Justina Biebera wypłynęli na mediach społecznościowych nie dzięki sile pospolitego ruszenia internautów, ale dlatego, że zostali dostrzeżeni przez wpływową osobę z tradycyjnego show biznesu, zapromowani w mediach tradycyjnych lub trafili na zmianę algorytmu na YT lub Twitterze, która pomogła w szybkim zyskaniu popularności. Mierzenie skuteczności mediów społecznościowych jest nie na rękę. Korporacjom, bo one szukają ciągle nowych pomysłów i inspiracji marketingowych i niezbyt chętnie liczą koszty. Obsługującym je agencjom, bo te chcą mieć zlecenia i zadowolonych klientów. Klient jest zadowolony, jak widzi duże liczby, które może pokazać zarządowi. Zarząd jest zadowolony bo widzi duże liczby i myśli, że to działa. Mendelson stwierdza, że narzędzia komunikacji, które mogą najbardziej zaprocentować, zwłaszcza w przypadku małych organizacji oglądających każdą złotówkę, to własna strona internetowa, tradycyjne media relations, sieć kontaktów oraz (przede wszystkim) dobry produkt. Social media mogą zaś pomóc o tyle, o ile jest w nich grupa docelowa danego produktu.
Przyznam, że książka wywołała we mnie niezły zamęt. Częściowo zgadzałam się z autorem. W moim przypadku najważniejszym kanałem komunikacji jest zdecydowanie własna strona, a nie fanpage czy konto na Twitterze, które pełnią raczej rolę pomocniczą. Ale media społecznościowe paradoksalnie pomagają mi w kontaktach tradycyjnych – gdyby nie one, znajomych z branży spotykałabym przy odrobinie szczęścia kilka razy w roku na konferencjach czy spotkaniach branżowych. Teraz mogę z nimi rozmawiać i obserowować ich praktycznie codziennie, a to ułatwia kontakty osobiste, z kolei kontakty osobiste ułatwiają późniejsze kontakty internetowe i tak to się toczy. Przedstawiciele mediów tradycyjnych też interesują się mną, kiedy napiszę coś na blogu (albo zapraszają mnie do programów właśnie jako blogerkę).
Częściowo się nie zgadzam. Facebook, a ostatnio też Twitter, potrafią przyciągnąć na stronę niezły ruch (ale uwaga – warunkiem jest dobra, merytoryczna treść). I widzę, że ich rolą jest niekoniecznie „czysta” sprzedaż – ale bardziej to, że ludzie z branży wiedzą, kim jestem, na jaki temat piszę bloga. Tutaj bardziej „sprzedaje” wiedza, którą się dzielę. Bez mediów społecznościowych nie byłoby to takie łatwe, zresztą, sam blog by nie istniał. Można mierzyć efekty działań w mediach społecznościowych – w małych firmach, gdzie dane są rozproszone pomiędzy różnymi narzędziami, wymaga to mnóstwa ręcznej pracy i przez to jest czasochłonne. Duże firmy mogą sobie pozwolić na social media CRM czy modelowanie marketingu mix – pierwszy typ rozwiązań pozwala na wiązanie danych z social media z danymi klientów czy obsługę klientów przez kanały socialmediowe, drugi pozwala szacować, jak zmiany budżetu na poszczególne elementy miksu promocyjnego przełożą się na sprzedaż. No i to, co najważniejsze – nie musimy być wszędzie. Wybierzmy kanał, z którego najprawdopodobniej będą korzystać nasi odbiorcy, bo już tam są.
P.S. Za książkę dziękuję sobie samej.